sobota, 27 sierpnia 2011

W poszukiwaniu sensu

Dziś kiedy po raz wtóry poszukiwałam w sobie odpowiedzi na pytanie - po co to wszystko? przypomniały mi się słowa jednej z pielgrzymkowych piosenek: "...każde cierpienie ma sens, prowadzi do pełni życia...". Pytania jednak pozostają niezmienne. Czy ta pełnia  w ogóle się pojawi? Czym będzie? Kiedy i gdzie się objawi? Będzie na tym czy  na innym świecie?
I tak czasami sobie myślę... dedukuję... pytam...  bo ciągle mam ogromną potrzebę odnalezienia sensu, wartości dodanej tego wszystkiego co się teraz dzieje. I mocno wierzę w to, że, to już nie tylko moje cierpienie, czymś zaowocuje. I że będzie mi dane  tym owocem się cieszyć.
Póki co duszę w sobie taki ogromny żal za straconym czasem. Żal ten szczególnie  nasila się, kiedy czytam firmową pocztę, posty na facebooku lub oglądam programy typu "Trinny i Susannah ubiebrają Polskę"'. Mam wtedy takie poczucie, że wszystkie biegnie do przodu, a ja stoję bezczynnie w miejscu. I to boli. Bo z osoby, która zaczęła pięknie rozwijać skrzydła przeistoczyłam się w osobę, która nie ma na zbyt wiele siły, często potrzebuje wsparcia i pomocy... Trudne to jest i na pewno uczy sporej pokory, dystansu do otaczającego świata. I po raz kolejny pokazuje, że teoria Maslowa jest prawdziwa, a zarządzanie zmianą swojego życia jest równie trudne, a może i trudniejsze niż zarządzanie zmianą w firmie. Swoją drogą analizując swoje myśli i odczucia, stwierdzam, że w zmianie pewnie jestem między fazą depresji i fazą sprawdzania/dostosowywania się. 

Wczoraj mieliśmy trudny dzień. Po silnym czwartku znowu nastał słabszy piątek. Pojawił się u mnie kaszel i ogólne osłabienie. Musiałam wybrać się do internisty i na badania krwi. W tym momencie ponownie bardzo przydałby mi się abonament w jakiejś lecznicy, ale niestety uniqa uznała, że jestem pacjentem zbyt wysokiego ryzyka i nie mogę się ubezpieczyć. Wspaniałe są te ubezpieczalnie, płaczą, że klientów nie mają. Ale jak ktoś chce być ich klientem to stwierdzają, że wolą klientów pięknych, młodych i zdrowych. No nic. Poradziłam sobie. Po wizytach w kilku bliskich przychodniach i usłyszeniu, że nie dziś nie mamy miejsc.Udało się znaleźć panią doktor, która fachowo ze mną pogadała, osłuchała i udzieliła kilka rad. Okazało się, że wyniki krwi mam super!!! I na pewno chemia będzie we wtorek. A płuca czyste, więc wystarczy drobny syropek. Wspólnie z R odetchnęliśmy z ulgą.
Wieczorem Frajdzia miała zabieg. Bidulka wróciła w takim amoku, że w pierwszej chwili nie wiedziałam co mamy z nią zrobić. Wzięłam ją na ręce jak dzidziulka, głaskałam i na chwilę się uspokoiła. Z minuty na minutę obserwowaliśmy jak zaczyna normalnieć. Kamień z serca. Ale powiem Wam, że ten niepokój o nią, o to, by się czuła dobrze, bezpiecznie uświadomił mi, że podobnie czują się moi bliscy w stosunku do mnie...  Trudne to uczucie, bo dużo chcesz zrobić, a momentami bezradnie rozkładasz ręce i tylko czekasz... To kolejna lekcja. Tym razem cierpliwości. Być może jak poskładamy te wszystkie lekcje w jeden elementarz wyjdzie z nich coś sensownego, coś co zaowocuje wspaniałym dobrem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz