niedziela, 5 września 2010

Ślub w second lifie

Wiecie, że w nocy i czasem w niedzielne popołudnie prowadzę drugie i to bardzo bujne życie? Zaskoczeni? Pewnie nie wszyscy. Ci z Was, którzy też tak mają teraz wybaczają mi moje poranne niezadowolenie, niewyspanie bądź nadmierny dobry humor. Ci, którzy nie wiedzą pewnie zachodzą w głowę o co chodzi, zadając sobie pytanie - a co porabiasz w second lifie?
Już Wam odpowiadam. Otóż czasami chodzę sobie zwyczajnie po górskich szlakach, innym razem prowadzę nadzwyczajne zoo w swoim mieszkaniu, a bywa i tak, że jestem świadkiem morderstwa, po którym muszę się ukrywać gdzieś po zapajęczonych szafach. Niektóre rzeczy mam okazję robić po raz pierwszy, a w niektórych dochodzę już do perfekcji. I tak,  już tyle razy w swoim drugim życiu brałam ślub i byłam w ciąży, i to w tak nietypowych okolicznościach, że w pierwszym życiu już mnie raczej nic nie zaskoczy.
Tak jak i pierwsze życie, drugie również ma swoje plusy - można robić rzeczy niemożliwe, poznawać nowe, ciekawe rzeczy, przeżywać fragmenty z pierwszego życia jeszcze raz i to kilka razy pod rząd. Ma też jednak i minusy -  ten strach i obrzydliwości, które trzeba oglądać, ucieczki i ukrywanie się od których brakuje tchu sprawiają, że czuję się jak gwiazda z horrorów.
Tyle jeśli chodzi o wstęp - przejdźmy do meritum.
źródło: getmarried.com
Wczoraj w swoim drugim życiu znowu brałam ślub. Nie wiem, który to już raz tego lata. Ale tym razem było inaczej...Wcześniejsi mężowie byli tacy jacyś dziwni - albo nie było widać ich głowy (bo jej nie mieli), albo przychodzili do kościoła w slipach, albo po dotarciu do ołtarza okazywali się jakimiś strasznymi potworami, których pierwszy raz wiedziałam na oczy.Wczoraj było inaczej. Mąż był znany (R) i w ubraniu.
Ja też wyglądałam inaczej niż do tej pory. Miałam na sobie piękną białą sukienkę, w 100% dopasowaną do mnie. Wcześniej zdarzało mi się stać przed ołtarzem w worku, w łachmanach, w niekompletnym stroju. A w tej wczorajszej sukni czułam się wsssspaaaaniale.
Co do gości to też różnili się od tych zapraszanych wcześniej, przede wszystkim byli ludźmi (a nie kosmitami), znajomymi buziami - którzy ewidentnie dobrze nam życzyli.
Ksiądz był prawdziwym księdzem o ludzkiej postaci - ci wcześniejsi przypominali Shreka albo jednookiego bandytę. To co jeszcze wyróżniało ten ślub od tych poprzednich to fakt, że wszystko szło gładko - nie spóźniliśmy się, niczego nie zapomnieliśmy, nikt się nie pomylił, byłam jedyną panna młodą, która chciała poślubić tego jedynego. W sercu miałam taki cudowny spokój, że nawet do głowy mi nie przyszło by tak jak dawniej uciekać! 
Ze względu na to, że działo się to z soboty na niedzielę na 236 dni przed pierwszym ślubem w moim pierwszym życiu - potraktuję to jako proroctwo :) A ciekawe jak to doświadczenie odebrał by Freud?

1 komentarz:

  1. jak po tym tekście będzie mi się znowu śnił Wasz ślub to Ci uduszę! ;p

    OdpowiedzUsuń